środa, 31 stycznia 2018

"Sir John" Grace Burrowes




Sir John


Autor: Grace Burrowes
Wydawnictwo: Amber

„Sir John” autorstwa Grace Burrowes to grudniowa propozycja lektury od Wydawnictwa Amber.
Romans historyczny – to gatunek literacki, na którym mogę śmiało powiedzieć zjadłam zęby w czasach gdy byłam dużo młodsza niż teraz. Z czasem moje zainteresowania dojrzały i wykiełkowały na tej podwalinie wymaga dość spore jeśli chodzi o literaturę.
Niemniej jednak z sentymentem powracam czasem do powieści osadzonych w dawnych latach – chociaż ostatnio prym w tej kategorii wiodą nasze polskie autorki.

„Sir John” przybył do mnie można by rzec w najlepszym dla siebie momencie – choć dla mnie osobiście to bardzo trudny czas. Ale może właśnie dlatego z chęcią i zupełnie niezobowiązująco wdałam się w romans z tym dżentelmenem.

Oto kolejny »dżentelmen po przejściach«, który za nic nie chce wiązać się z żadną kobietą, w romantycznej powieści mistrzyni zmysłowości”. – „Romantic Times”
Sir John Fanning – dla bliskich Jack – co dzień na sali sądowej staje twarzą w twarz ze zbrodnią, lecz nie boi się niczego… poza wizytą swojej matki. Teraz, przed Bożym Narodzeniem, jej przyjazd właśnie się zbliża. I nie obejdzie się – tego jest pewien – bez prób wyswatania go z kolejną, zdaniem matki najbardziej odpowiednią kandydatką. Jednak sir John stawia zdecydowany opór. Bo po raz pierwszy od lat jego serce bije mocniej dla kobiety...

Madeline Hennessy jest śliczna, inteligentna… i zdaniem matki zupełnie nieodpowiednia na żonę Jacka. Czy rzeczywiście? Jeśli nawet tak mogło by się wydawać, to ze zgoła innych powodów…

Grace Burrowes to autorka bestsellerów „New York Timesa” i „USA Today”, uhonorowana najbardziej prestiżowym wyróżnieniem gatunku: RITA Award (odpowiednik filmowego Oscara). Ukończyła nauki polityczne, muzykologię i prawo. Porzuciła jednak praktykę prawniczą na rzecz pisania. Jej powieści są w czołówce list bestsellerów Amazonu (często na 1. miejscach) najlepszych romansów z epoki regencji.
 

„Sir John” to lekka i przyjemna lektura, którą odebrałam ze spokojem ducha i wielkim sentymentem, który tkwił we mnie od bardzo dawna. Jak wspomniałam wcześniej, zbyt wiele komplikacji nawarstwiło mi się w moim życiu osobistym, co za tym idzie lektura książek szła mi opornie. Nie mogłam się skupić na żadnej. I któregoś dnia okazało się , że z mojego czytelniczego marazmu wybawił mnie właśnie „Sir John”.

Jest to powieść bardzo prosta fabularnie, o nieskomplikowanej akcji, dlatego czytanie jej nie sprawia trudności, ale i nie wymaga specjalnego zastanawiania się nad treścią. Co akurat mi było bardzo potrzebne i sprawiło, że mogłam oddać się swojemu ulubionemu zajęciu, mimo że kryzys czytelniczy trwał u mnie w najlepsze. Powieść ta nie jest typowym „harlequinem” tak, ze nie obawiajcie się tego :) Jest odrobina tajemnicy, dość sporo humoru i ciekawe dialogi, co warto podkreślić. W ówczesnych czasach mądre i wygadane panny nie miały zbyt wysokich notowań u dżentelmenów. Dlatego lubię w takich romansach, gdy bohaterka potrafi postawić na swoim i Madeline z pewnością mnie nie zawiodła.
Historia jest opowiadana powolnym rytmem, bez specjalnych intryg i knowań, nie brakuje jednak ciekawych momentów i drobnych sekretów, które zostają później wyjawione.


Jeśli potrzebujecie lekkiego oderwania się od rzeczywistości, spokojnego rytmu opowiadanej historii, a także lubicie podróże w czasie do dawnych czasów – to koniecznie zaproście do siebie „Sir Johna”. Ten romans historyczny stanie się dla Was spokojną, ale ciekawą alternatywą na deszczowe wieczory. A myślę, że każdy z nas potrzebuje czasem odrobiny romantyzmu z dawnych lat.

Za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu Amber. 




Poszukaj i wypożycz na w.bibliotece.pl

poniedziałek, 29 stycznia 2018

"Znajdź mnie jeszcze raz" Monika Sawicka / Patronat Medialny



ZNAJDŹ 

MNIE 

JESZCZE 

RAZ

Autor: Monika Sawicka
Wydawnictwo: Replika

„Znajdź mnie jeszcze raz” to najnowsza powieść autorstwa Moniki Sawickiej. Jest to również powieść nad którą mój blog objął patronat medialny, z którego jestem niezmiernie dumna.

Podobno wszystkie odpowiedzi są w nas − trzeba tylko zadać 

odpowiednie pytanie, by odmienić swoje życie.

Kobieta przedstawiająca się jako Marylin Monroe – śmiała, czasem kapryśna i niemiła, jednak posiadająca w sobie jakiś magnez, który sprawia, że nie można oderwać od niej oczu.
Marie – trzynastolatka ze spaczonym poglądem na własną seksualność.
Laura – zwariowana młoda dziewczyna, która pragnie cieszyć się życiem. Poszukiwaczka miłości, pragnie jej i ma odwagę o nią walczyć.
Marcin – zbuntowany nastolatek, całkowicie oddany Marie. Przebiegły i bardzo inteligentny, jest również niezwykle niebezpieczny.
Kasia – najmłodsza z nich wszystkich, ma zaledwie pięć lat, ale doświadczenia jej krótkiego życia złamałyby wielu starszych od niej.
Jest jeszcze Mona, która w przedziwny sposób splata historie ich wszystkich.

Temat, który poruszyłam w tej historii, być może będzie dla Ciebie szokujący i sprawi, że gdy dotrzesz z Moną do ostatniej strony, nie będziesz mogła ukryć zdziwienia, zaskoczenia, a na usta zaczną cisnąć Ci się pytania: Ale jak to jest możliwe? Dlaczego? Czy to prawda?
Tak. To prawda.
/M. Sawicka/ 


„Znajdź mnie jeszcze raz” Moniki Sawickiej nie należy do kanonu książek lekkich i łatwych w odbiorze. Zresztą na wstępie sama autorka zwraca się do swojego czytelnika słowami, że jeśli oczekuje po lekturze jedynie samego relaksu, to nie jest to książka dla niego.
Potwierdzam zatem, że powieść Moniki Sawickiej może wywołać spore poruszenie wśród czytelników. Szczegółów zdradzać nie zamierzam, ale dla mnie historia Mony stała się wielkim polem do zastanowienia. Treść książki może szokować, zadziwiać. Wiele osób może odebrać ją z niedowierzaniem, zapewniam jednak, że historia, którą Monika Sawicka porusza w swej powieści jest udokumentowana medycznie.

Autorka w „Znajdź mnie jeszcze raz” prowadzi nas przez skomplikowane historie poszczególnych postaci, które poznajemy kolejno z każdą stroną. Losy bohaterów początkowo wydają się być zupełnie od siebie oddalone, niczym niepowiązane. Ich przeróżne osobiste doświadczenia, reakcje, emocje w nich drzemiące i zmieniające się tak szybko, że czasem trudno nadążyć, uczucia przechodzące ze skrajności w skrajność…Wszyscy Ci bohaterowie Marylin Monroe, Marie, Kasia, Laura i Marcin są zupełnie od siebie odmienne, pozornie nie związane ze sobą...a jednak wszystkie te postaci łączy Mona. To ona jest najważniejsza. Bez niej żadna pozostała postać nie istniałabym.
Są to niezmiernie skomplikowane zależności, które autorka wyjaśnia nam powoli, snując swoją opowieść barwnym i dosadnym językiem.


Kiedy zaczniecie czytać „Znajdź mnie jeszcze raz” może Wam się wydawać, że nic się w tej powieści „kupy” nie trzyma. Niech więc nie zwiodą Was pozory! Czytajcie uważnie i świadomie! Poświęćcie każdej postaci tyle czasu, o ile ona prosi. Nie czytajcie tej powieści pobieżnie, szkoda tracić tego, co w niej najcenniejsze. A najważniejsze w tej powieści jest to, by uwierzyć, że takie rzeczy się dzieją, że mogą nie być fikcją, że może obok Was żyje ktoś, kto zmaga się z tym samym problemem co Mona.
Miejcie otwarty umysł i chęci do poznawania tego, o czym się nie mówi, bo to że się nie mówi nie znaczy, że problem nie istnieje. On rzeczywiście istnieje.
A może dzięki lekturze będziecie w stanie inaczej spojrzeć na kogoś, kto do tej pory wydawał Wam się jedynie zdziwaczałym sąsiadem pozbawionym „piątej klepki”. Może właśnie po lekturze „Znajdź mnie jeszcze raz” będziecie mogli komuś pomóc zrozumieć samego siebie.

Kiedy ja sama sięgałam po „Znajdź mnie jeszcze raz” po raz pierwszy  – to miałam różne odczucia. Książka wywoływała w mojej głowie zamęt, chwilami męczyłam się bardzo szukając powiązania pomiędzy bohaterami, a nie mogłam go dostrzec. Dopiero później, kiedy zaczynało się wszystko wyjaśniać i wiedziałam już, że moje domysły szły dobrym tropem, chociaż nie tym właściwym, to lektura okazała się być ogromnie przejmująca. Długo nie mogłam dojść do siebie po jej przeczytaniu. Koniecznie musiałam przeczytać ją ponownie, gdyż pewne niuanse jeszcze mnie nurtowały. I tak jak uprzedzała autorka po skończonej lekturze miałam w głowie kalejdoskop pytań: jak to możliwe? Czy mogło tak być? Dlaczego tak się dzieje? Co może być przyczyną tego wszystkiego?
Przydatne okazują się również notatki uzupełniające powieść na samym końcu – one stanowią dopełnienie. Znajdziecie tam stricte fachowe wyjaśnienie problemu opisywanego przez autorkę w powieści.

Polecam „Znajdź mnie jeszcze raz”  wszystkim tym osobom, które nie boją się podejmować trudnych oraz szokujących tematów, trzeba być bowiem emocjonalnie dojrzałym czytelnikiem, by w pełni odkryć piękno tej książki i jej przesłanie.

Za egzemplarz do recenzji dziękuję Monice Sawickiej oraz Wydawnictwu Replika. 

Znajdź i wypożycz na w.bibliotece.pl

czwartek, 25 stycznia 2018

"Szkoła żon" & "Pensjonat marzeń" Magdaleny Witkiewicz


SZKOŁA ŻON 


PENSJONAT MARZEŃ 


Autor: Magdalena Witkiewicz
Seria: Szkoła żon (tom 1 i 2)
Wydawnictwo: FILIA

„Szkoła żon” i "Pensjonat marzeń” Magdaleny Witkiewicz...zwane szumnie erotykami. Ja bym powiedziała o nich inaczej. W dobie wielkiego bum na powieści erotyczne czy new adult – te dwie pozycje autorstwa Magdy kompletnie mi się nie kwalifikują do tej kategorii.
I całe szczęście !!!

Dwie powieści bestsellerowej autorki w jednym tomie! Wydanie specjalne.
Julia jest świeżo po rozwodzie. Bardzo świeżo. Dokładnie pięć godzin i dwadzieścia siedem minut.
Właśnie opija w klubie z przyjaciółkami imprezę rozwodową, kiedy w loterii wizytówkowej wygrywa tajemnicze zaproszenie do luksusowego spa o nietuzinkowej nazwie…
Lista rzeczy, które ma ze sobą zabrać do „Szkoły żon” ogranicza się do szczoteczki do zębów i jednej pary bielizny.
Julia, która porzuciła wiarę w miłość i w ogóle we wszystko, nie ma już nic więcej do stracenia, decyduje się jechać.
W niesamowitym luksusowym spa, ona i kilka innych, zwyczajnych kobiet, przeżywają przygodę życia.
Zostają tam przez 3 tygodnie, a po powrocie nic nie jest już takie samo…
Już nigdy żaden facet ich nie zostawi.
Po kilku miesiącach bohaterki SZKOŁY ŻON znowu biorą sprawy w swoje ręce. Podupadły hotel położony w samym sercu kaszubskich lasów zamieniają w PENSJONAT MARZEŃ. Czy mimo życiowych przeszkód dadzą sobie radę?
Czy po raz kolejny okaże się, że w kobietach tkwi siła, która pozwala przenosić góry?


„Szkoła żon” oraz „Pensjonat marzeń”, jak dla mnie, tworzą nową kategorię: powieść afrodyzjak. Dlaczego?
Otóż...
„Szkoła żon” oraz „Pensjonat marzeń” są przesycone uwodzicielskim aromatem kadzidełek, fascynującą grą damsko – męską, przyodziane w lekkie sukienki bez bielizny, dają ogromne pole do wyobraźni, a jednocześnie są jak mruczący wulkan emocji. 
Sceny uznawane przez wielu za pikantne – dla nie były pełne zmysłowości, pieszczot, przyjemności...tego wszystkiego o czym marzy skrycie chyba każda kobieta.

Do tego jest to powieść dająca i budująca motywację do działania. 
Magdalena Witkiewicz w tych książkach pisze o zwykłych kobietach jakich teraz wiele. Samotnych, porzuconych, zdradzonych przez mężów, zaniedbanych przez swoje drugie połówki, o kobietach, które nie myślą o sobie, żyją z dnia na dzień, bo każdy poranek oznacza dla ni mniej ni więcej – kierat domowych obowiązków szeroko rozumianych (jeśli wiecie o co mi chodzi). Pisze o kobietach żyjących życiem domowników, zajadających wieczorami słodycze na pocieszenie, pijących lampkę (albo dwie) wina dla otuchy i relaksu, czytających książki, bo tylko tam znajdują tych „prawdziwych takich, orły, sokoły...” - mężczyzn jak z bajki.
Aż wreszcie – i tu bez ogródek – Magdalena napisała o mnie :) jestem w każdej z tych bohaterek (choć są chwile, kiedy mam jeszcze gorzej niż one), Jestem w Julce, Jagodzie, Michalinie, Marcie, Agnieszce…


„Szkoła żon” i „Pensjonat marzeń” pozwoliły mi siebie zobaczyć trochę inaczej niż kiedy patrzę na siebie w lustrze. Spojrzałam na siebie oczami tych kobiet, bohaterek powieści...wiele razy zastanawiałam się co by mi powiedziały, gdybym była razem z nimi. Już wiem. Ale to akurat pozostanie już moją tajemnicą do realizacji na najbliższe miesiące, może nawet lata.

Jedno wiem na pewno – Magdalena Witkiewicz – nie napisała erotyka. Napisała pełną zmysłowości powieść (w sumie dwie), które mają ogromne podłoże psychologiczne.
Owszem można ją potraktować jako lekką lekturę na wolne popołudnie, ale moim zdaniem szkoda zmarnować taki potencjał.
Prawda kryjąca się w powieściach, jest niby oczywista – wierzyć w siebie i walczyć o siebie! No tak...ale nie to jest sednem. Duszą tych dwóch powieści jest moment, w którym to my – kobiety – zaczniemy postrzegać siebie inaczej. Inaczej kiedy patrzymy w lustro! Inaczej bo przez pryzmat własnych pragnień, chęci i marzeń! Kiedy porzucimy stateczną rolę, którą same sobie obrałyśmy, albo życie dla nas wykreowało – zobaczymy coś więcej niż praczkę, sprzątaczkę, żonę w kapciach, podającą mężusiowi obiadek i piorąca jego (...wiadomo co!…).
Moim zdaniem autorka chciała bardzo uświadomić nam kobietom – że jesteśmy kobietami!
Niezależnie od tego co na co dzień robimy – jesteśmy kobietami. Istotami, które mają pragnienia, marzenia, aspiracje, które chcą być szanowane, podziwiane, zauważane, doceniane.

Ktoś powie – no pewnie! Jeszcze czego? Może czerwony dywan rozłożyć przed jaśnie damą?

Nie o to chodzi!
Naprawdę, nam kobietom niewiele trzeba byśmy się tak czuły. Tylko w tym cały jest ambaras, żeby dwoje chciało naraz. A Magdalena Witkiewicz w „Szkole żon” i w „Pensjonacie marzeń” głośno krzyczy o tym, że nie zawsze dwoje musi chcieć naraz! Czasem wystarczy żebyśmy to my bardzo tego chciały i nie pozwoliły się źle traktować.


Dodam jeszcze, że obie powieści czyta się szalenie szybko, aż żałowałam, że to już koniec…
Nie zabrakło akcentów humorystycznych, które dodały powieściom „spojrzenia z przymrużeniem oka” i wprawiły mnie w naprawdę wesoły nastrój.
Myślę, że to odpowiednia lektura dla każdej z nas – chociaż ucieszyłabym się gdyby przeczytała ją chociaż co drugi facet...Dużo by to dało! A jakie byłyby efekty :) 

A więc czytajcie! 
Idźcie na spacer i przytulajcie się do brzozy! 
Brzoza to dobre drzewo - wyciąga złą energię! Spróbujcie!! 


Poszukaj i wypożycz na  w.bibliotece.pl

"Wszystkie pory uczuć. Zima" Magdaleny Majcher


WSZYSTKIE 

PORY UCZUĆ 

ZIMA

Autor: Magdalena Majcher
Seria: Wszystkie pory uczuć (tom 2)
Wydawnictwo: PASCAL

„Wszystkie pory uczuć. Zima” Magdaleny Majcher to jedna z tegorocznych nowości, na które czekałam z wypiekami na twarzy. Po przeczytaniu Pierwszego tomu serii pt. „Wszystkie pory uczuć. Jesień” wiedziałam, że ta seria będzie nadzwyczaj wyjątkowa. Recenzja -> Wszystkie pory uczuć. Jesień

Na wzmiankę zasługuje ponownie okładka, która jest tak samo delikatna i aksamitna w dotyku jak w pierwszym tomie. Nie ma chyba nic lepszego jak przyjemność płynąca z dotykania książki podczas jej czytania. Do tego wszystkiego Wydawnictwo Pascal zadbało o moje ciągle zmarznięte dłonie – dodając do książki śliczny ogrzewacz do rąk w kształcie małego i niezwykle uroczego termofora. Takie gesty są bardzo miłe i człowiek cieszy się z każdego drobiazgu. 
 

Do czego była zdolna Róża, by ochronić najbliższych?
Róża poświęciła całe życie swoim wychowankom z domu dziecka i niepełnosprawnej intelektualnie siostrze. Jednak w końcu zrozumiała, że ma już dość samotności i karania siebie za nieszczęśliwe w skutkach zdarzenie z przeszłości, na które nie miała żadnego wpływu.

Róża i Tadeusz biorą ślub, rozpoczynają wspólne życie, lecz na drodze do ich szczęścia i spokoju stają… rodzinne tajemnice i obietnica złożona matce…

Czy uda się pokonać demony przeszłości i w jej życiu zagości szczęście? 


W powieści „Wszystkie pory uczuć. Zima” spotkamy bohaterów z pierwszej części, Różę oraz Tadeusza – pracowników Domu Dziecka. Tym razem to oni stają się głównymi bohaterami. Nie brakuje jednak postaci, które wiodły prym w pierwszej części, choć tym razem pełnią jedynie uzupełniające role.

Życie Róży od wczesnego dzieciństwa, które mamy okazję poznać z najdrobniejszymi szczegółami, nadaje tej postaci zupełnie inny wymiar. Wcześniej postrzegałam ją jako dobrotliwą wychowawczynię z Domu Dziecka, która całe swoje życie i serce poświęciła wychowankom. W tej części miałam okazję dowiedzieć się o niej tak wiele, tak dokładnie i tak wiernie, że nie mogłam oderwać się od jej opowieści choćby na sekundę.
Nie będę opowiadać Wam tego co się dowiedziałam, ale powiem jedno – to zmieniło wizerunek Róży w moich oczach. Zawsze uważałam ją za chodzące dobro. Teraz uważam, że przeżywszy wszystko to co ona – nie mogła stać się lepszym człowiekiem, bo lepszym już być nie można.
Jestem pełna podziwu dla niej i bardzo się cieszę, że w końcu zawalczyła o swoje szczęście, że miłość do Tadeusza, przez lata skrywana – znalazła sposób na uszczęśliwienie tej kobiety.

Magdalena Majcher w powieści „Wszystkie pory uczuć. Zima” oddała wiernie klimat i zmagania społeczeństwa w latach PRL-owskiej Polski. Wierność i autentyczność z jaką oddała ówczesny klimat społeczny oraz warunki życia zwykłej polskiej rodziny nadaje tej powieści wyjątkowego wydźwięku. Ludziom w naszym kraju nie było lekko (tak jak i nie jest lekko dziś), nie zawsze się o tym mówi głośno. Wiele osób zamiata tamten okres pod dywan, woli nie pamiętać. Ja jednak uważam, że trzeba o tym pamiętać, pisać, bo dzięki temu młode pokolenie inaczej zacznie patrzeć na obecną rzeczywistość. 

„Wszystkie pory uczuć. Zima” zaskoczyła mnie jednak czymś innym. Magdalena Majcher wykreowała w tej powieści postać, której ja początkowo prawie nie zauważałam. Jednak później ta postać wysunęła się niejako na pierwszy plan. Poznajemy ją od początku dzięki opowieści Róży, która miała do czynienia z ta osobą przez całe swoje życie.
Postacią tą jest Ludmiła – siostra Róży. Zdrobniale zwana Miłką, pozornie jest osoba „powolną życiowo” z obniżonym potencjałem intelektualnym. Od małego więc była traktowana inaczej, ulgowo i bez obarczania odpowiedzialnością za cokolwiek. Róża – – z dniem narodzenia młodszej siostry, za sprawą rodziców, została obarczona wszystkim. Podwójnymi obowiązkami, podwójną odpowiedzialnością – za siebie i za Miłkę. To było dla niej bardzo krzywdzące i bardzo trudne a jednak przyjęła ona na siebie ten ciężar i nie porzuciła go nawet po stracie wszystkich pozostałych członków rodziny.
Kreacja Miłki – jest o tyle wyjątkowa, że poznając ją wraz z opowieścią Róży, miałam mieszane uczucia. Szkoda mi było tego dziecka, tak jak innym, wszak to nie była jej wina, że była inna, wolniejsza, mniej zdolna, mniej zaradna. A jednocześnie im dalej szła opowieść, im bardziej ją poznawałam, tym bardziej włos na karku mi się jeżył. W mojej głowie kłębiły się pytania – czy Miłka byłby zdolna do takiej manipulacji najbliższymi? Czy faktycznie była tak ograniczona intelektualnie, jak wszyscy sądzili? Czy była to jedynie zmyślna gra osoby, która z premedytacją potrafiła wykorzystywać swoje położenie i status w rodzinie?
Czytając o niej , nie jeden raz włos mi się zjeżył na karku, a serce biło z niedowierzania. Tym bardziej z łatwością mogłam utożsamić się z uczuciami i emocjami Róży.


„Wszystkie pory uczuć. Zima” to również powieść poruszająca przy okazji głównych wątków, kilka zasadniczych tematów. Poza historycznym rysem socjalistycznej Polski, autorka głośno zaznacza problem nierównego traktowania dzieci przez rodziców. Takie schematy w rodzinach mają miejsce do dziś dnia i jest to z gruntu złe, dlatego uważam, że autorce należy się ukłon za to, że zawarła ten problem w swej powieści. Rodzice są odpowiedzialni za swoje dzieci, zawsze powinni traktować je bez szczególnego wyróżniania, bo chyba nie ma nic gorszego (pomijając kwestie najgorszych patologii i przemocy), kiedy jedno dziecko wystawiane jest na piedestał, a drugie stawiane jest zawsze gdzieś w tyle ze swoimi potrzebami, uczuciami i dzieciństwem.

Sięgając po „Wszystkie pory uczuć. Zima” spodziewałam się lektury lekkiej i sielankowej. Tym czasem autorka zaserwowała mi ogrom odczuć czytelniczych. Od cudownej i pięknej późnej miłości Róży i Tadeusza, poprzez historyczną podróż do czasów PRL-u, aż po mroczne zakamarki ludzkiej duszy i umysłu, który potrafi poczynić niejedno zło, bez mrugnięcia okiem.

Lektura tej książki, sprawiła, że po raz kolejny, w swoim życiu, przekonałam się, że zło czai się tam gdzie pozornie go nie widać. Mówią, że „najciemniej pod latarnią” - i w tych słowach kryje się ogrom prawdy. Czytając „Wszystkie pory uczuć. Zima” wiele razy poczułam jak mróz życia łapie mnie za serce i kąsa, w złośliwym przeświadczeniu, że nigdy nie można być do końca pewnym co kryje się w drugim człowieku, choćby miał najłagodniejszą twarz pod słońcem.

Jestem niezmiernie ciekawa, co przyniesie mi kolejna część serii Magdaleny Majcher.
„Wszystkie pory uczuć. Wiosna” już wkrótce!

Za egzemplarz do recenzji serdecznie dziękuję Magdalenie Majcher 
oraz Wydawnictwu PASCAL. 
 




Poszukaj i wypożycz na w.bibliotece.pl

czwartek, 18 stycznia 2018

"Ballada o ciotce Matyldzie" Magdalena Witkiewicz


 BALLADA 

O CIOTCE 

MATYLDZIE

Autor: Magdalena Witkiewicz
Wydawnictwo: FILIA

U mnie na komodzie stoi niezła kolekcja powieści autorstwa Magdaleny Witkiewicz, a ja, wstyd się przyznać, dopiero teraz sięgnęłam po nie i nie mogę sobie darować, że tyle czasu z tym zwlekałam. Ale jak to mówią, lepiej późno niż wcale.
Wcześniej spotkałam się z piórem tej autorki jedynie podczas czytania „Pudełka z marzeniami”, która powstała w duecie z Alkiem Rogozińskim.

„Ballada o ciotce Matyldzie” Magdaleny Witkiewicz wyłączyła mnie kompletnie z życia na dwa wieczory. Książka jest szalenie pozytywna. Choć nie brakuje w niej trudnych wątków – jak utrata ukochanej osoby czy zdrada męża.
Ogromnie cieszę się, że w końcu znalazłam czas i po nią sięgnęłam. Teraz z całą pewnością półka Magdaleny Witkiewicz zostanie przeczytana w całości. 

Wszystko zaczęło się od tego, że ciotka Matylda postanowiła umrzeć. Joance trudno się pogodzić z tą stratą. Do tego los postawił przed nią jednocześnie tyle wyzwań: macierzyństwo, kłopoty małżeńskie i tajemniczą firmę w spadku. Na szczęście Joanka nie jest sama, ma Olusia i Przemcia, dwóch osiłków o gołębich sercach, i ukochaną ciotkę, która śledzi z nieba poczynania siostrzenicy.

Ciepła i pełna humoru książka o sile kobiet, które potrafią walczyć o swoje szczęście. Opowieść o tym, że marzenia się spełniają (nawet jeśli trzeba przez nie wozić się dużym czarnym samochodem z przyciemnianymi szybami) i o tym, że dobro wraca jak bumerang... a zimno zostaje na Spitzbergenie.

„Ballada o ciotce Matyldzie” napisana jest bardzo prostym, aż chce się powiedzieć swojskim językiem. Styl nie jest przebarwiony, zacukrzony i pudrowy jak posypka dla niemowląt. Jest zwyczajny i dzięki temu powieść czyta się szybko i lekko. A że ostatnio potrzebuję lżejszej i bardziej optymistycznej lektury, to wpasowała się w moje potrzeby idealnie.

Faktyczna akcja powieści przeplata się z listami Joanki do ciotki Matyldy, które bohaterka pisała w przeszłości. Listy dają nam szansę spojrzeć na życie bohaterki z innej perspektywy, a także bardzo mocno dopełniają całości. Wszystko razem daje nam fabułę o mocno spójnej budowie. Dużo się dzieje, zatem nie ma chwili na nudę. Wręcz przeciwnie, człowiek czyta i naprzemiennie to wybucha śmiechem to smuci się wraz bohaterami i jeszcze trzyma kciuki, żeby wszystko im się poukładało.

Magdalena Witkiewicz znana jako Specjalistka od Szczęśliwych Zakończeń – nie zawiodła mnie pod tym względem. Czytając czułam, że zaczynam wierzyć, że niemożliwe jest sumą możliwości, które człowiek musi jedynie dostrzec w odpowiednim momencie.

Jestem zachwycona postacią Joanny (moja imienniczka), Joanka – ten skrót bardzo przypadł mi do gustu już od pierwszych stron. Wiem co czuła zdradzona przez męża, zostawiona sama sobie. Gdyby na jej drodze nie stanęli dobrzy ludzie, jej losy mogłyby się potoczyć zupełnie inaczej. Autorka jednak dba o swoich bohaterów i kieruje ich losem w taki sposób, by wszystko się mogło zdarzyć, a już zwłaszcza to dobre.

Oluś i Przemcio – normalnie nie da się o nich nie wspomnieć. Co za faceci! Mam poważne wątpliwości w to, że jeszcze tacy chodzą o tym świecie...jednak gdyby kiedyś taki Oluś albo Przemcio stanął na mojej drodze, to motyle w brzuchu murowane. :)

„Ballada o ciotce Matyldzie” to powieść, w której znajdziecie gwarancję, na to że nasi bliscy, którzy odchodzą do nieba, nadal z nami są, otaczają nas opieką, patrzą na nas i jeśli mogą to pomagają nam w trudnych sytuacjach. Dzięki tej książce, na śmierć ukochanej osoby można spojrzeć nieco inaczej. Jak powiadała ciotka Matylda – śmierć to tylko nowy etap, a tam na górze, będzie jej dobrze, to tylko zmiana ubrania z doczesnego na niebiańskie. Powiem Wam, że dzięki temu co mówiła ciotka Matylda jest mi odrobinę lżej na duszy...Zastanawiałam się nad tym i nawet pomyślałam, że moje dwa anioły w tym momencie robią to, co najbardziej kochały i uśmiech sam pojawił się na mojej twarzy. 

 Ta powieść wpadła w moje ręce raczej nie przez przypadek, zważywszy na fakt, że wybór książek tej autorki mam spory, a spośród nich wybrałam właśnie „Balladę o ciotce Matyldzie”, to musiały moje anioły pokierować moją ręką.

„Ballada o ciotce Matyldzie” poruszy Was momentami do głębi, a mimo to w swoim końcowym wydźwięku wzbudzi w Was wiele pozytywnych emocji i odczuć. Dzięki niej moja wiara w to, że dobro powraca stała się jeszcze mocniejsza. Dobrzy ludzie są na tym świecie (sama znam kilka takich osób) i wiem, że jeśli mocniej w to będę wierzyła to spotkam ich jeszcze więcej.
Magdalena Witkiewicz z prostotą mówi o tym, że to my sami napędzamy bieg życia, im więcej z siebie dajemy innym, tym kiedyś więcej od życia otrzymamy, nawet jeśli po drodze spotka nas jakieś nieszczęście, to trzeba wierzyć, że będzie dobrze, bo wiara czyni cuda.
Na pewno jest w tym sporo prawdy! Czasem kiedy jest nam beznadziejnie i nie mamy już szansy na ratunek znikąd, to wówczas musimy na przekór wszystkiemu znaleźć w sobie siłę do wiary w dobro. Wiara i nadzieja przyciągają to dobro w jakiś niewytłumaczalny sposób.

"Życie jest piękne i trzeba je przeżyć w taki sposób, żeby się nim pozytywnie zmęczyć." - te słowa w powieści wypowiada ciotka Matylda. To bardzo mądra życiowo kobieta, która na koniec swej ziemskiej drogi niczego sobie nie żałowała, ani metolowego papieroska, ani łyżeczki koniaczku do herbaty ;)

„Ballada o ciotce Matyldzie” to ciepła opowieść o ludziach takich jak my, o tych mieszkających być może za ścianą lub po drugiej stronie ulicy. Dlatego tak łatwo jest się współodczuwać ich troski i radości.
Książka napełni Was uśmiechem i powiewem optymizmu. Mnie z pewnością przyniosła bardzo dużo spokoju i wewnętrznego wyciszenia. Tego mi było trzeba i to dostałam.

Jeśli potrzebujecie chwili wytchnienia i wyciszenia, odrobiny humoru, lekkiego żartu oraz szczypty wiary w dobre zakończenia to serdecznie Wam polecam „Balladę o ciotce Matyldzie”.
Mówią, że na wszystko jest czas i miejsce w życiu, widać w moim nadszedł czas na tę powieść. Może gdyby trafiła do mnie w innym momencie mojego życia odebrałabym ją zupełnie inaczej, a tak stała się dla mnie bardzo przyjemną lekturą.

Poszukaj i wypożycz na w.bibliotece.pl

czwartek, 11 stycznia 2018

"Leniusiołki" Anny Sakowicz czyli kropka nad "i" trylogii kociewskiej


LENIUSIOŁKI

Autor: Anna Sakowicz
Wydawnictwo: BJ Service

„Leniusiołki” Anny Sakowicz to książka bardzo specyficzna, niby specjalnie dla dzieci, ale powiem Wam, że nie mogłam sobie odmówić i ja też ją przeczytałam. W zasadzie czytałam ją razem z synem.
Książka wraz z uszytym przez autorkę najprawdziwszym Leniusiołkiem przybyła do naszego domu tuż przed świętami, co było dla mnie i dla mojego syna wielką niespodzianką. Dla niego jeszcze większą – bo ze specjalną imienną dedykacją, dzięki której poczuł się mega dumny i wyróżniony. 

Amelka to mała dziewczynka, a zarazem WIELKA bałaganiara. W dodatku nigdy nic jej się nie chce, a czas wolny spędza najchętniej, leżąc na kanapie. Zaniepokojona zachowaniem córki mama Amelki szuka pomocy w internecie. Pewnego dnia otrzymuje wiadomość od tajemniczego nieznajomego: "W waszym domu zalęgły się leniusiołki"...

„Leniusiołki” to książka edukacyjna dla dzieci...ale nie tylko, szczerze mówiąc nadawałaby się dla wielu dorosłych jako główna i obowiązkowa lektura przed wstąpieniem w związek. Serio!
Mój dziewięcioletni syn był zachwycony treścią, nie było mowy o przerwaniu czytania i zostawieniu chociaż połowy na drugi dzień!
W głównej bohaterce zobaczył siebie – ale i ja często widziałam w Amelce własne odbicie, może nie aż takie jeden do jednego, ale zawsze…

„Leniusiołki” uczą nie tylko utrzymania porządku, ale uświadamiają dziecku ( i rodzicom), że ono powinno również mieć obowiązki. Często wychowujemy dzieci w poczuciu – ty nic nie musisz robić tylko chodzić do szkoły i się uczyć. No tak. To ich obowiązek. Ale zdrowo dla dziecka i dla rodziców jest, gdy domowe obowiązki również są podzielone. I tu oczywiście z mojej strony wielki ukłon w stronę autorki, że zahacza o ten temat. Nauka sprzątania, dbania o własne otoczenie powinna być wdrażana od najmłodszych lat. Nie od parady nasze babki i prababki powtarzały „jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz” oraz „czym skorupka za młodu, tym na starość trąci”. Nie są to wyssane z palca powiedzonka.
Anna Sakowicz w „Leniusiołkach” porusza właśnie taką problematykę. Pokazuje, że nie ma nic złego w tym by dziecko samo dbało o porządek w swoim pokoju, a my rodzice nie powinniśmy go wyręczać, robić za niego, bo zrobimy krzywdę i jemu i sobie. Dziecku – gdyż zawsze będzie myślało, że mu się należy, samo się posprząta, nie nawykłe do domowych obowiązków wyrasta później na niedojrzałego dorosłego, który nie potrafi sobie poradzić w życiu codziennym i wyręcza się innymi, staje się „pasożytem”. Sobie, gdyż na starość rodzice sami będą potrzebować pomocy i mogą jej nie otrzymać od wychowanego pod kloszem dziecka.

„Leniusiołki” są cenną skarbnicą wskazówek dla dzieci i rodziców. Autorka znajduje złoty środek, obowiązki są potrzebne, ale jak we wszystkim należy zachować umiar. Zauważa, ze grono dzieci w obecnych czasach jest nadmiernie obciążona obowiązkami szkolnymi, bądź wynikającymi z dodatkowych, nadprogramowych zajęć edukacyjnych. Ani nic nie robienie ani obowiązki w nadmiarze nie są dobre. Dziecko powinno być dzieckiem jak najdłużej. A to my rodzice jesteśmy od tego by znaleźć sposób na wyważenie tego wszystkiego. 

„Leniusiołki” są napisane prostym językiem, tak że trafią one w gust nawet tych dzieci, które nie lubią czytać. Akapity skonstruowano z przerwami, co pozwala na akcentowanie niektórych sytuacji, dzięki temu wzmacnia się efekt przeżywania tego, co zwiera treść. Dodatkowo książka jest wzbogacona o piękne kolorowe ilustracje, które świetnie współgrają z tekstem podczas czytania. Dziecko ma okazję śledzić wydarzenia i obrazować sobie rozgrywane akcje.
Z przyjemnością polecam Wam zakup bądź wypożyczenie i przeczytanie „Leniusiołków” - to przesympatyczna lektura dla każdego. 

Jeśli jesteście zapalonymi czytelniczkami to sięgnijcie również po trylogię kociewską autorstwa Anny Sakowicz, bo może nie wszyscy z Was wiedzą, ale „Leniusiołki” zostały stworzone właśnie przez główną bohaterkę trylogii – która napisała bajkę, wydała ją i przekazała honorarium na pomoc dzieciom chorym na białaczkę.
Sama autorka mówi, że „Leniusiołki” są kropką nad „i” kociewskiej trylogii. :) 
Anna Sakowicz tak, jak bohaterka jej książki przekazała całe honorarium ze sprzedaży na Stowarzyszenie Rodziców Dzieci Chorych na Białaczkę w Szczecinie. Każde dziecko leżące na oddziale dostało swego Leniusiołka (uszytego własnoręcznie przez autorkę!).
Aniu - jesteś WIELKA!!


Zapraszam Was na bloga, którego prowadziła dotąd autorka: http://kuradomowa.blogujaca.pl/ obecnie Anie można znaleźć pod adresem: http://annasakowicz.pl/


Za książkę i najprawdziwszego Leniusiołka dziękujemy Ci Aniu o ogromnym sercu. 
Niestety nie udało mi się przechwycić dla siebie pluszaka (a chętna byłam nie tylko ja)
bo stał się on pełnoprawnym współlokatorem pokoju syna. 


Poszukaj i wypożycz na w.bibliotece.pl

"Strzały nad jeziorem" Marty Matyszczak RECENZJA PRZEDPREMIEROWA


STRZAŁY

NAD 

JEZIOREM

Autor: Marta Matyszczak
Seria: Kryminał pod Psem
Wydawnictwo: Dolnośląskie

„Strzały nad jeziorem” to trzeci tom z serii Kryminał pod Psem autorstwa Marty Matyszczak. Premiera wydawnicza książki planowana jest na 28 lutego 2018 roku - nie przegapcie tej daty!
A tymczasem macie okazję zapoznać się z poprzednimi przygodami rasowego kundla Gucia i detektywa Solańskiego, które znajdziecie w książce „Tajemnicza śmierć Marianny Biel”recenzja :) oraz w „Zbrodnia nad urwiskiem”recenzja.
Warto sięgnąć po wyżej wspominane przeze mnie pozycje tej młodej i utalentowanej autorki.
Ja cieszę się przeogromnie, że mam okazję czytać ją od początku, mam możliwość obserwacji jej zmieniającego się stylu pisania, który szlifuje, doskonali, to widać gołym okiem. O ile pierwsza i druga część serii były świetnie napisane, tak „Strzały nad jeziorem” to już zupełnie inna liga. Autorka pisze jeszcze lepiej, śmielej bawi się słownictwem, porównaniami i skojarzeniami. Czytanie jej to prawdziwa przyjemność.

„Gucio – kundel z urodzenia, pies zaczepno – obronny z wykształcenia (on zaczepia, inni go bronią, tropiciel (kiełbasy) z zawodu.” przybył do mnie przed świętami, ale że mnie nie było w domu, to czekał na mnie cierpliwie, aż do Nowego Roku. Powitał mnie z ogromną radością, a ja poczułam się tak, jakby znów odwiedził mnie mój najlepszy przyjaciel. 

Wczasów w Barlinku Róża Kwiatkowska nie będzie dobre wspominać. Dziennikarka została tam oskarżona o popełnienie morderstwa! Ofiarą jest Andrzej Siudek, profesor archeologii podwodnej, który prowadził badania w Jeziorze Barlineckim. Kto naprawdę stoi za śmiercią naukowca? Była żona? Lokalny złodziejaszek? A może archeolożka kierująca konkurencyjną grupą badawczą?
Zszokowana obrotem sprawy Kwiatkowska wzywa na pomoc prywatnego detektywa Szymona Solańskiego. Z nieodłącznym kundelkiem Guciem u boku ruszają na poszukiwanie mordercy.

"Zapamiętajcie to nazwisko, bo o Matyszczak będzie jeszcze głośno!"
/Maria Olecha- Lisiecka, "Dziennik Zachodni"/

„Strzały nad jeziorem” Marty Matyszczak przyciągają wzrok swoją okładką, tu muszę zdecydowanie powiedzieć, że osoba czuwająca nad grafiką książek Marty Matyszczak, wie dokładnie co robi od samego początku. Wszystkie części są bowiem opatrzone w rysowniczy, kolorowy szkic sytuacyjny, który idealnie nawiązuje do klimatu powieści i do treści. To naprawdę jest coś! Bardzo lubię kiedy książkowa grafika ściśle wiąże się z zawartością. Pobudza to moją wyobraźnię oraz kreatywność w doborze tła fotograficznego. 

„Strzały nad jeziorem” zabierają nas zgodnie z tytułem nad jezioro w miejscowości Barlinek. Gdzie Róża Kwiatkowska robi coś…hmm, coś czego się nie spodziewacie i jak się później okazuje jej poczynania zmieniają bardzo wiele. Niemniej jednak pozostaje nadal tą świetną Różą, która wpada w tarapaty i w kaszę sobie nie da nadmuchać. Ach jak ja ją lubię :)
Oczywiście w powieści nie brakuje cudownego kundelka pod krawatką, jegomościa Gucia, który coraz bardziej zaczyna łapać o co biega w zawiłym świecie i knowaniach człowieków. Jego nietuzinkowy sposób patrzenia na nasze ludzkie sprawy jest, jak zawsze, bezbłędny i kapitalnie potrafi rozwalić na łopatki największego ponuraka.
Skoro jest Gucio – jest również Szymon Solański – ten długonogi, przystojny detektyw tym razem zaskoczył mnie, przejrzał w końcu na oczy, niestety musi się chłopina w tej materii jeszcze wiele nauczyć :) oj tak!

„Strzały nad jeziorem” Marta Matyszczak dopieściła pod każdym względem. Styl autorki pozostał w tym samym tonie błyskotliwego humoru i zagadek, choć zmienił się i rozwinął. Jak wspominałam wcześniej coraz śmielej bawi się językiem, naginając skojarzenia i porównania, w rezultacie otrzymuje efekt sprężynki (o ile mogę to tak określić). Czytacie coś i nagle zaskakujecie, że w danym zdaniu kryje się zakamuflowany dodatkowy tekst, który nawiązuje nie tylko do naszej rzeczywistości i codzienności – ale fantastycznie przy tym bawi i rozśmiesza. Dzięki tym zabiegom mamy okazję poznać bliżej samą autorkę – wszak dzieło to dziecko autora. A myślę, że książki Marty, choć fabuła jest wytworem jej wyobraźni, zgrywają się z prawdziwym życiem, tworząc razem spójną całość. Taki wybieg nadaje jej powieściom moc autentyczności. A jeśli czytelnik czuje, że bohaterowie żyją, fabuła żyje, to chyba nie ma nic lepszego!

„Strzały nad jeziorem” możecie czytać bez znajomości poprzednich części, myślę jednak, że skusicie się na wszystkie :)


Bardzo lubię podsycać Waszą ciekawość – chciałabym abyście do premiery tej książki siedzieli czekając na nią, jak na szpilkach! 
Jeśli zatem chcecie dowiedzieć się:
Co takiego Róża Kwiatkowska robiła w Barlinku?
Co Gucio ma wspólnego ze jedenastocentymetrowymi szpilkami?
Dlaczego Solański musi się jeszcze wiele nauczyć?
Jakie potworności kryje w swych głębinach Jezioro Barlineckie?
Czy bogactwo daje szczęście?
Kto zabił Andrzej Siudka i jakie było „modus operandi”?
Dlaczego Solański „zdradził” swoją skodę fabię i jakie były tego rezultaty?
Czy lokalny złodziejaszek ma morderstwo na sumieniu?
Kim dla zamordowanego była archelożka kierująca konkurencyjną grupą badawczą?

„Strzały nad jeziorem” odpowiadają na wszystkie te pytania. Co więcej przeniosą Was w piękne okolice wypoczynkowej miejscowości w zachodniej Polsce, gdzie będziecie razem z bohaterami wdychać sosnowy aromat tamtejszych lasów. Popływacie łódkami po Barlineckim Jeziorze i nauczycie się trudnej sztuki panowania nad sobą. Tak, tak...nie śmiejcie się...czytając tę powieść trudno będzie Wam usiedzieć w jednym miejscu. Marta Matyszczak swoim piórem sprawi, że siedzenie w domu stanie się dla Was ogromnie nudnym zajęciem.
„Strzały nad jeziorem” doprowadzą Was niejednokrotnie do śmiechu, nie zabraknie jednak dreszczu strachu przechodzącego po karku, bo są momenty w których trudno przewidzieć czy wszystko skończy się dobrze. A rozwiązanie zagadki...no cóż, jak zawsze autorka nie zawiedzie Was pod tym względem, bo to, co oczywiste nie zawsze okazuje się właściwym rozwiązaniem. Dodatkowo w tej powieści zastosowany jest fortel otwierający furtkę do kolejnych części – nie zdradzę teraz jaki – ale z pewnością wyłapiecie te fragmenty podczas czytania. 

"Bywają fałsze, które tak dobrze udają prawdę, iż byłoby omyłką nie dać im się oszukać" 

Namawiam Was gorąco do sięgnięcia po „Strzały nad jeziorem” - dobra zabawa gwarantowana, dzięki intrygującej tajemnicy jeziora, zagadce morderstwa, pełnych humoru akcji oraz zakamuflowanych w treści prztyczków prosto w nos naszej rzeczywistości. 
Ja już nie mogę się doczekać kolejnych przygód Róży, Szymona oraz Gucia. 
I niechybnie muszę pochować swoje wszystkie buty (zrozumiecie dlaczego, po lekturze), bo zdradzę Wam, że może doczekamy się czwartej części serii jeszcze w tym roku :)

Za egzemplarz do recenzji piękne podziękowania kieruję w stronę 
Marty Matyszczak oraz Wydawnictwa Dolnośląskiego. 
Ps. Martusiu – bardzo Ci dziękuję za wyróżnienie na końcu :) 


Poszukaj i wypożycz na w.bibliotece.pl

środa, 10 stycznia 2018

"Smaki życia" Anita Scharmach


SMAKI 

ŻYCIA

Autor: Anita Scharmach
Wydawnictwo: LUCKY

„Smaki życia” autorstwa Anity Scharmach to druga część powieści „Zaraz wracam” (której recenzję znajdziecie tu → recenzja "Zaraz wracam"
Na ciąg dalszy losów Marty czekałam z niecierpliwością, pierwszą część dylogii zakończyłam tonąc we łzach i ze strachem w sercu...nie mówiąc już o nieodpartej chęci rzucenia książką o ścianę, ponieważ autorka zostawiła mnie w kompletnym rozbiciu.

Druga część dylogii niosąca dalszy ciąg perypetii z życia Marty Kowalskiej.
Czterdziestoletnia Marta niejednokrotnie musiała zmierzyć się z okrutnym losem. Po dramatycznych przeżyciach przekonała się, co w życiu jest naprawdę ważne i nadaje mu głębszy sens. Teraz wydaje się,
że wreszcie ma wszystko, co potrzebne do szczęścia: mężczyznę, który kocha ją całym sercem, mądrą córeczkę, a także wspaniałych przyjaciół i pracę w kociej kawiarni, przynoszącą jej radość.
A jednak nad szczęściem Marty zaczynają się zbierać ciemne chmury, więc kobieta będzie musiała o nie zawalczyć ponownie. . .

Co szykuje dla niej los? Czy Marta dopiero teraz będzie miała okazję poznać smak życia we wszystkich jego odmianach?


Po „Smaki życia” sięgnęłam drżącymi dłońmi, nie wiedząc co mnie czeka. Jaki los zgotowała autorka Marcie i pozostałym bohaterom? Nie wiedząc jak mocno los może doświadczać jedną osobę. Z własnego doświadczenia wiem, że czasem rzeczywistość pisze ogromnie trudne scenariusze i tylko nieliczni są w stanie przetrwać, dlatego tak mocno związałam się z główną bohaterką, a jej emocje i uczucia znane mi są doskonale. Ze strachem i ściśniętym sercem zagłębiłam się w „Smaki życia”.
Jak pogodzić się ze stratą najbliższych? Czy życie po śmierci najbliższych może być normalne? Czy my, którzy zostajemy zasługujemy na szczęście, czy wolno nam się śmiać, cieszyć? Jak bardzo życie potrafi doświadczać ludzi?
Anita Scharmach postarała się znaleźć w tym wszystkim nie lek, a złoty środek. Deklarację, że Ci którzy odeszli nadal z nami będą, a nam wolno żyć, bo to również ich napełni radością tam na górze.

„Smaki życia” to nie słodki pachnący gofr z bitą śmietaną i truskawkami, to historia o życiu, o łzach, smutkach, strachu i rozdartym sercu. Autorka Anita Scharmach ma niebywały talent do zaskakiwania swoich czytelników. Niech więc Was nie zwiedzie słodka, apetyczna okładka – nie. „Smaki życia” zawierają bowiem w sobie wszystkie smaki: gorzki, kwaśny, słodki i słony.

„Smaki życia” to wulkan emocji i przeróżnych zdarzeń, złych i dobrych, śmiesznych i takich, które wyciskają z oczu łzy jak cebula. Nie można pochylić się nad tą powieścią i przeżyć ją z obojętnością. Bez wstydu przyznaję się, że płakałam nie raz i nie dwa, serce rozdzierało mi się na kawałki, bo te najsmutniejsze emocje Marty, są w moim życiu bardzo świeże. A jednocześnie odnalazłam ukryty w powieści cień nadziei, na to że czas leczy rany, że nie jest to jedynie mrzonka, frazes powtarzany na pocieszenie. Na wszystko jest odpowiedni czas – tylko od nas zależy, kiedy ponownie otworzymy się na życie. A kiedy będziemy gotowi – to tak jak Marta – zaczniemy smakować życie, nasycać się tymi smakami czerpiąc z nich siłę i natchnienie. 


Nie zdradzę Wam czy „Smaki życia” kończą się szczęśliwie czy nie, bo bardzo bym chciała, żebyście sami się o tym przekonali.
Mogę Wam jedynie powiedzieć, że z każdą powieścią autorki jestem oczarowana jej zdolnością do prostolinijnego opisywania życia. Autentycznością bohaterów i zdarzeń sprawia, że człowiek oddaje się jej powieściom w dwustu procentach. Anita Scharmach porusza do głębi, sięga bez skrępowania do najgłębszych zakamarków serca i ludzkiej świadomości, gra na strunach wrażliwości i bez wytchnienia gna ku nieubłaganemu zakończeniu bez względu na to jakie jest.

Gorąco Wam polecam sięgniecie po obie części dylogii: „Zaraz wracam” i „Smaki życia”. Na długi czas pozostaną w Waszych głowach a to co przeżyjecie, sprawi że docenicie to co macie.


Za egzemplarz do recenzji najserdeczniej dziękuję 
Anicie Scharmach oraz Wydawnictwu Lucky. 

PS. Anitko – czekam, czekam na kolejną Twoją powieść...wiem, że znajdę tam coś po czym znów dwie noce spać nie będę. 

Poszukaj i wypożycz na w.bibliotece.pl